Czy pamiętacie Państwo Billa Brysona który wybrał się sie w Apallachy ze swoim przyjacielem Katzem, co zaowocowało „Piknikiem z niedzwiedziami”? Otóż na długo przed tym zanim Bryson, ten niewierny syn Ameryki, porwał się na szaleńczo trudny apallachijski pieszy szlak, odbył podróż po rodzinnym kraju tak, jak przystoi, czyli samochodem. „Zaginiony kontynent” to w istocie jego pierwsza książka podróżnicza. Po śmierci ojca Bill ruszył w podróż szlakiem wspomnień z dzieciństwa. Przypomniał sobie, jak tato rok w rok pakował rodzinę i wyruszał na Wielka Wyprawę. I tylko ktoś kompletnie nieznający Billa Brysona pomyślałby, ze może z tego podróżowania wyjść sentymentalna ballada o pięknej Ameryce. Po pierwsze same wyprawy z tatkiem były bardziej osobliwe niż miłe. Bryson Senior oszczędzał na wszystkim i bywał nadmiernie nerwowy. Owe wyprawy dla chłopca oznaczały noclegi w niedrogich motelach, niewyszukane restauracje i oszczędnie wydzielaną rozrywkę w koszmarnie tandetnych, a tak ukochanych przez dzieci parkach rozrywki, ale przede wszystkim nużące nieskończone godziny jazdy. Po drugie, poszukiwanie serca Ameryki, bijącego na prowincji, okraszone jest typowym dla Brysona, zgryźliwym humorem. Nieprecyzyjnie się wyraziłam, w przypadku Brysona śmiech to nie przyprawa, a raczej sposób, w jaki ogląda świat: trzeźwo, satyrycznie, ale nie bez ujmującej zadumy i chwil szczerego zachwytu. Czy to nostalgia i uczestniczenie w zbiorowym micie namalowały mu tę niby utraconą, a tak naprawdę nieistniejącą arkadyjską Amerykę małych miasteczek czy kraj rzeczywiście tak się odmienił, zbrzydł, skomercjalizował? Opowieść o włóczędze przez trzydzieści sześć stanów jest tak barwna, że szczerze Państwa zachęcam do poznania jej.